26 czerwca 2011

O kolejce sprzed pół wieku

15 marca minęło 75 lat od pierwszego kursu wagonika kolejki linowej z pasażerami na Kasprowy Wierch. Z okazji tego jubileuszu warto przypomnieć jej pierwsze ćwierćwiecze. Poniżej zamieszczamy fragmenty tekstu napisanego w 1961 roku, na 25-lecie kolejki, przez Janusza Flacha, pracującego w tamtych latach w dziale technicznym Polskich Kolei Linowych.

Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
1968 rok. W rejonie V podpory. Fot. Apoloniusz Rajwa
1968 rok. W rejonie V podpory.
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. arch Muzeum Tatrzańskiego
Fot. arch Muzeum Tatrzańskiego
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
26 lutego 1986 r. W 50-lecie uruchomienia kolejki do Myślenickich Turni. Fot. Apoloniusz Rajwa
26 lutego 1986 r. W 50-lecie uruchomienia kolejki do Myślenickich Turni.
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
1961 rok. Podwieszanie nowego wagonika w 25-lecie kolejki. Fot. Apoloniusz Rajwa
1961 rok. Podwieszanie nowego wagonika w 25-lecie kolejki.
Fot. Apoloniusz Rajwa
Władysław Nowak (z lewej) i Stanisław Pieron – najstarsi pracownicy kolejki na Kasprowy. Fo.t: Apoloniusz Rajwa
Władysław Nowak (z lewej) i Stanisław Pieron
– najstarsi pracownicy kolejki na Kasprowy.
Fo.t: Apoloniusz Rajwa
Takie wagoniki kursowały w pierwszych latach. Fot. z archiwum Muzeum Tatrzańskiego
Takie wagoniki kursowały w pierwszych latach.
Fot. z archiwum Muzeum Tatrzańskiego
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
Janusz Flach
Janusz Flach
75. lecie kolejki - pracownicy PKL na szczycie Kasprowego Wierchu
75. lecie kolejki - pracownicy PKL na szczycie Kasprowego Wierchu
Fot. Apoloniusz Rajwa
Fot. Apoloniusz Rajwa
Inżynier Janusz Flach był przez kilkanaście lat pracownikiem PKL, których dyrekcja i biura mieściły się w budynku przy ul. Kościuszki. Poza pracą zawodową, którą wykonywał sumiennie, jego pasją było taternictwo i jaskinie. Był odkrywcą i eksploratorem Ptasiej Studni i Lodowej Mułowej. Każdy wolny od pracy dzień spędzał w Tatrach. Publikował też artykuły w czasopismach górskich i fachowych. Na jubileusz 25-lecia kolejki linowej na Kasprowy Wierch napisał dość obszerny artykuł, który chciał opublikować w „Przekroju” – nie wiadomo, z jakich powodów, tekst nie ukazał się. Jego kopię dostałem od Janusza 2 lata później – „może kiedyś się przyda” – powiedział. Janusz Flach zginął w 1965 roku wraz z Edwardem Chełpą w czasie wspinaczki na Galerii Gankowej, a artykuł przeleżał w moim archiwum do dziś. Poniżej zamieszczam tylko ciekawsze fragmenty z niewielkimi zmianami – dodałem również śródtytuły.

Budowa i pierwsze lata kolejki

Po prostu wierzyć się nie chce, że naszej kochanej kolejce linowej na Kasprowy Wierch – ciągle nowej, pięknej i bardzo atrakcyjnej – mija 25 lat. Niejeden pomyśli sobie: to już ćwierć wieku, a ja tylko raz w życiu jechałem srebrnym wagonikiem nad skalnymi przepaściami, starając się powagą lub żartem ukryć uczucie strachu, które niejednemu pasażerowi kazało się odsunąć od okien w głąb wagonika.

Niewielu już pamięta boje o kolejkę na najsławniejszy dziś w kraju szczyt – Kasprowy Wierch. Dyskusje poszły w zapomnienie, a pozostało dzieło ludzkich rąk i ono chwali mistrzów. Budowniczowie rozpoczęli roboty jesienią 1935 roku. Do budowy drogi z Kuźnic na Myślenickie Turnie przystąpiono we wrześniu, a w październiku wykonano wykopy – przeważnie w skale – pod 3 budynki i 6 wież podporowych, natomiast w grudniu i styczniu wykonywano najbardziej odpowiedzialne roboty murarskie, betonowanie i montaż konstrukcji. By na szczycie Kasprowego można było prowadzić prace w okresie pełnej zimy, zbudowano tam olbrzymią szopę „cieplak”, w którym wybudowano cały budynek stacji górnej. Pracę w trudnych warunkach terenowych i pogodowych prowadzono równocześnie we wszystkich punktach budowy. W lutym 1936 roku kończono montaż napędów i lin na trasie, gdyż termin uruchomienia kolejki na dolnym odcinku ustalono na 25 lutego. Jednak próbna jazda wykazała, że wagon nie mieścił się w peronie stacji Myślenickie Turnie. Przyczyną była wystająca skała – kuto ją w dzień i noc, a gdy to nie dawało spodziewanego efektu, skałę „po cichu” wysadzono. Ostatecznie pierwsza jazda z Kuźnic na Myślenickie Turnie odbyła się 26 lutego, a na całej trasie, aż na Kasprowy Wierch – 15 marca. W ten sposób została zbudowana w ciągu 6 zimowych miesięcy jedna z największych kolei linowych, która w tym czasie pod względem długości trasy była trzecią, a pod względem różnicy poziomów – piątą pasażerską kolejką linową na świecie.

W pierwszych latach konduktorzy i obsługa ubrani byli w białe, a następnie jasno-szare obcisłe mundury z granatowymi wyłogami i granatowe spodnie „pumpy”. Getry, czapka ze złotymi galonami i rękawiczki – wszystko w białym kolorze – dopełniały paradnego stroju. Ruch pasażerski w okresie przedwojennym był stosunkowo duży, biorąc pod uwagę koszt przejazdu – 8 zł w obie strony i brak zaufania do urządzeń kolejki. Narciarze korzystali z 75-procentowej zniżki. Często spotykało się w poczekalni kolejki panów ubranych w wytworne futra, dźwigających narty małych rozmiarów. To byli pasażerowie specjalnych pociągów o nazwie: „Narty – Dancing – Bridge”, korzystający w związku z wiezionym sprzętem z 50-procentowej zniżki. Gdy wpuszczający na peron konduktor zauważył, że pasażer ma same tylko narty, pytał zdziwiony: – Jak pan będzie zjeżdżał, skoro pan nie wziął z sobą kijków? – Na co mi kijki – odpowiada „narciarz”. – Ja jestem skoczek. Po całonocnym „skakaniu” w dzień narty stawały się bezużyteczne. Również z okresu przedwojennego pochodzą rozmowy o jakichś spodniach do spuszczania pasażerów. Spodnie takie są ostatnią deską ratunku, gdy wagonik zatrzyma się nad przepaścią i trzeba pasażerów ewakuować. Otóż takie spodnie są w każdym wagoniku wraz z linką steelonową i urządzeniem hamulcowym. Jak podają kroniki Kasprowego Wierchu, urządzenie to było w użyciu w 1936 roku, gdy lina napędna została zarzucona na nośną, unieruchamiając dolny odcinek kolei. Opróżnienia wagonów przy pomocy tych spodni dokonano w szybkim tempie, zapewniając pasażerom 100% emocji i bezpieczeństwa.

Okupacja i okres powojenny

Wojna szczęśliwie ominęła urządzenia kolejki, dawne kierownictwo i część załogi ukryła się, większość jednak pozostała. Kierownictwo na kolejce objął Niemiec, który nakazał zdjąć ze ściany budynku i odesłać na złom wykutego w brązie orła, przywiezionego tu z polskiego pawilonu wystawy paryskiej, jak również tablicy z przekrojami lin nośnych, umieszczonych na ścianie stacji w Kuźnicach przez polską firmę, która wykonała te liny. Gdy załoga dowiedziała się o tym, w nocy zdjęto orła i tablicę, chowając ją w szybach ciężarów napinających. W ten sposób uratowano symbole polskości kolejki linowej, które po wyzwoleniu zawisły znowu na swym dawnym miejscu. Jeszcze jedno wydarzenie zapadło w pamięć załodze z okresu okupacji. Do wagonika na górnym odcinku trasy wsiadł wysokiej rangi oficer niemiecki, żywo interesując się wszystkim. Pytał nawet konduktora, ile zarabia i jaki ma przydział chleba. Gdy konduktor powiedział, że 300 gramów – przyjął to z niedowierzaniem. Tak rozmawiając, dojechali na Kasprowy. Oficer, oddając honory salutującym mu żołnierzom, wyszedł z wagonika, ale po chwili coś sobie przypomniał. Gmerając w portmonetce wyjął z niej 20 fenigów i wręczył konduktorowi, który z oburzeniem wyrzucił monetę w przepaść. Jak się okazało, był to „pieniądz historyczny”, otrzymał go bowiem od samego Hansa Franka, gubernatora GG.

W styczniu 1945 roku niemieckie kierownictwo kolejki pośpiesznie uciekło, a załoga została. Wspólnym wysiłkiem udało się jej uchronić urządzenia od rabunku i zniszczenia. Nie udało się od razu uruchomić kolejki, ponieważ elektrownia zakopiańska była zniszczona i dopiero w ostatnich dniach marca mogła ruszyć. Trzeba było remontować budynki, bo Niemcy o nie niedbali, brakowało też części zamiennych, więc wybudowano warsztat mechaniczny, a potem stolarski. Ruch pasażerski wzrastał, w 1948 roku powiększono hall na stacji dolnej w Kuźnicach, a w następnym roku poszerzono poczekalnię na Kasprowym Wierchu. Jednak najważniejszym wyzwaniem, wykonanym samodzielnie, bez udziału zagranicznych fachowców, była wymiana lin napinających na górnym odcinku. Najpierw trzeba było zakotwiczyć liny nośne, potem podnieść olbrzymie bloki betonowe o wadze 45,5 tony. Załoga pracowała dniem i nocą i po kilku dobach zadanie zostało wykonane. Liny nośne wyprodukowane w Sosnowcu, po których jeżdżą wagoniki, nie były jeszcze wymieniane, chociaż ich okres gwarancji wynosił 12 lat. Od 10 lat są skrupulatnie badane specjalnym aparatem elektromagnetycznym i nie wykazują prawie żadnego zużywania się.

Wiatr wrogiem kolejki

Często pracownicy kolejki wspominają wydarzenie, które miało miejsce na wiosnę 1949 roku. Przed południem była ładna pogoda, toteż pasażerowie nie spieszyli się ze zjeżdżaniem w dół. Zebrało się ich na Kasprowym ok. 300 osób. W samo południe wyjechał również na Kasprowy sam premier z ambasadorem Francji i licznymi gośćmi. Godzinę później zaczął wiać silny wiatr, którego prędkość wzrastała. Kolejka została zatrzymana, a pasażerowie na stacji górnej czekali. Premier na pożyczonych nartach zjechał przez Halę Gąsienicową do Kuźnic. Po południu ok. 100 osób, które miały lepsze obuwie, zdecydowało się pod opieką pracowników kolejki zejść pieszo przez Gąsienicową do Kuźnic, a pozostali w górnej stacji szukali miejsca na stołach, ławach i na podłodze, żeby przeczekać do rana. Brakowało wody, 3 osoby zachorowały, a lekarza nie było. Następnego dnia pracownicy kolejki zorganizowali drugą grupę pasażerów, którą również sprowadzili w dół. Dopiero w południe wiatr osłabł na tyle, że można było pozostałych zwieźć kolejką.

Były też wypadki śmiertelne

Ciężka i niebezpieczna praca na kolejce linowej pochłonęła również ludzkie istnienia. W grudniu 1939 roku, w czasie przeglądu podpór, konserwator Bryja, jadąc na nartach z Kasprowego do V podpory, został porwany przez lawinę śnieżną w żlebie, który odtąd nazywa się Żlebem Bryi. Drugi wypadek zdarzył się w 1942 roku, kiedy to konduktor Roszek, posłyszawszy nieregularną pracę rolek wagonowych, wyszedł na dach wagonika, skąd strąciła go podpora, którą właśnie wagonik mijał. W podobnych okolicznościach zginął już po wojnie konduktor Gazda, a w roku 1956, przy wymianie liny, konduktor Miller. Z wypadkami tymi pracownicy kolejki łączą niewytłumaczone do dziś zjawisko „grania lin” między Myślenickimi Turniami a Kasprowym. Nieraz w bezwietrzne zimowe noce mieszkańcy stacji na Myślenickich Turniach odczuwają, że budynek zaczyna lekko drgać, równocześnie słychać wysokie tony wydawane przez drgające liny nośne. Skąd to się bierze – nie wiadomo. Pracownicy mówią, że to dusze konduktorów, którzy zginęli, nie opuściwszy jeszcze kolejki. Na zorganizowanej konferencji w sprawie lin nośnych była szeroko dyskutowana przyczyna nocnych drgań lin, niestety, żaden z kilkunastu rzeczoznawców nie potrafił tego zjawiska wytłumaczyć.

Istotną sprawą zdrowotną jest szkodliwy wpływ zmiany ciśnienia, jakiemu podlegają konduktorzy jeżdżący cały dzień w obydwie strony. Osłabieniu pracy serca i innym chorobom uległo już 15 pracowników kolejki, którzy potem musieli szukać pracy na kolejkach niżej położonych lub w ogóle zrezygnować z pracy konduktora. Ciągłe przebywanie nad przepaścią, codzienne wychodzenie w celu dokonania konserwacji na oślizgłe wieże podporowe, wysokie na ponad 20 metrów, w różnych warunkach pogodowych, nie są zadaniem łatwym.

O co pytają pasażerowie

Dowcipy kolejkowe są tak stare, jak sama kolejka, niestety, tylko nieliczne nadają się do powtórzenia. Kolejkarze bronią się od ciągłych i tych samych pytań pasażerów: – A co to? – A jak to się nazywa? – A co będzie, jak się lina urwie? Itp. Bardzo często pasażerów intrygują tramwajowe uchwyty, wiszące w wagonie kolejki – pytają konduktora o ich przydatność. Zagadnięty konduktor z całą powagą stara się przekonać uciszony wagon, że pasażerowie mają się trzymać uchwytów w przypadku wypadnięcia podłogi w wagoniku. Innych znowu interesują szyby wykonane z nietłukącego się organicznego szkła i pytają konduktora, dlaczego to nie jest zwykłe szkło, na co otrzymują zwięzłą odpowiedź, że to zabezpiecza pasażerów od pokaleczenia się, gdyby wagon się urwał i spadł w przepaść. Gdy pytania się mnożą, a cierpliwość konduktora jest na wyczerpaniu – konduktor, wybałuszywszy oczy na sąsiedni szczyt, krzyczy: – O, kozica! – Gdzie? – pytają wszyscy zgodnym chórem. – O, tam, pod tą turniczką! I potem ma już spokój aż do końcowej stacji.

8 maja – święto Kasprowego

Obsługa kolejki jest jedną z nielicznych w kraju, która pomimo różnych kolei losu tworzy zgrany zespół. Siłą ludzi Kasprowego jest ich przywiązanie do swego zawodu, do Tatr, do wiatru, do śniegu. Były okresy dobrej koniunktury, ale były również takie, kiedy pracownikom nie wypłacano zarobków. Przez cały ten okres tylko nieliczni zrezygnowali z pracy z własnej woli. Z kilkunastoosobowej załogi 1936 roku do dziś pracuje na kolejce trzech: kierownik kolejki Wojciech Trybus, rzemieślnik Franciszek Ochli i maszynista Stanisław Ćwikła. Ponaddwudziestoletni staż ma 4 pracowników, a więcej niż 15 lat – dwunastu. Nic dziwnego, że ludzie Kasprowego są zżyci z sobą, że potrafią zwalczać wspólnie największe trudności, lubią się też razem pobawić.

Co roku 8 maja załoga Kasprowego obchodzi swoje nieoficjalne święto. W dniu tym, gdy ostatni pasażer wysiądzie z wagoniku, ustawiane są w hallu stoły i rozkładane talerze. To pracownicy kolejki będą świętowali wraz z kierownictwem imieniny ośmiu solenizantów – Stanisławów. Śmiało można powiedzieć, że bez Stanisławów kolejka nie ruszyłaby z miejsca – oni są jej kośćcem. Połowę blasku i powagi straciłby Kasprowy, gdyby nie Stanisław Starowicz, znany na Skalnym Podhalu elektryk. Warsztat mechaniczny bez Stanisława Pierona traci połowę swych zdolności produkcyjnych, a PKL – jednego z najlepszych narciarzy. Jest jeszcze konduktor, obecnie „kierownik” wyciągu w Kotle Gąsienicowym – Stanisław Makarzec oraz maszynista Stanisław Ćwikło. Ponadto jeszcze 4 Stanisławów – Grzywacz, Zagata, Chyc, świetny narciarz, oraz sympatyczny bileter – Stanisław Kołdras.

Od paru lat prowadzone są prace nad modernizacją kolejki. W jubileuszowym roku zawieszone zostały nowe wagoniki osobowe, zaprojektowane i wykonane w Polsce. Mają lżejszą konstrukcję i estetyczny wygląd i mogą pomieścić więcej osób, niż poprzednie. W planie jest też zwiększenie zdolności przewozowych. Czego się nie robi dla turystów i narciarzy. Turysta – nasz pan – pod takim hasłem kolejka obchodzi swój pierwszy jubileusz.

Apoloniusz Rajwa
 Źródło: Tygodnik Podhalański

ŚCIEŻKAMI KS. TISCHNERA


Wybierając się na Turbacz, warto pójść szlakiem przez Łopuszną, wioskę ścielącą się na południowych stokach Gorców. Warto przy tym przeznaczyć na wędrówkę znacznie więcej czasu niż wskazuje przewodnik, bowiem Łopuszna czarując wędrowca swym położeniem z baśniowym widokiem na Tatry oraz urzekająca   niepowtarzalną atmosferą, potrafi zatrzymać przybysza na znacznie dłużej niż pierwotnie zamierzał.
Na skraju Łopusznej, stoi stary, bielony na biało dwór z dwuspadowym łamanym polskim dachem. Po upadku Powstania Listopadowego przebywał w nim poeta Seweryn Goszczyński, chroniąc się przed carską policją. Tutaj na świat przyszedł Kazimierz Przerwa Tetmajer, poeta, pisarz, autor między innymi Legendy Tatr i Na Skalnym Podhalu. Do 1949 roku właścicielami dworu byli Lgoccy, którzy weszli w jego posiadanie w rezultacie małżeństwa Kamili, córki Leona Przerwy Tetmajera z Kazimierzem Lgockim. Przejęty przez państwo obiekt niszczał aż do roku 1978, gdy nadzór nad dworskimi zabudowaniami przejęło Muzeum Tatrzańskie. Obecnie „na pokojach” czynna jest wystawa etnograficzna, planuje się również utworzenie muzeum kultury szlacheckiej.
Kilkadziesiąt metrów dalej, tuż nad brzegiem Dunajca, stoi wzniesiony w 1504 roku niewielki drewniany kościół. Przed piętnastowiecznym tryptykiem przedstawiającym koronację Najświętszej Marii Panny, modlą się kolejne pokolenia górali. Wielokrotnie klęczał u stóp łopuszańskiego ołtarza ks. Józef Tischner, który w jednym z kazań tak opowiadał o historii starej świątyni: Kościół ten, jak zresztą również inne kościoły na Podhalu, ma tradycje zbójeckie. Mówi się, że jakiś udział w ich budowaniu mieli zbójnicy; mieli taki honor, coby Panu Bogu kościół postawić. I wtedy kościół powstawał z ducha pokuty: najpierw były grzechy, potem była pokuta, a potem z tego się brał kościół. Widać, że 14.jpg (26.98 Kb)kościoły te były budowane jakby bardziej na ludzkich niecnotach niż na ludzkich cnotach. Bo, jako się już rzekło na początku tej Mszy św., górale specjalnego talentu do cnoty nie mieli. Wręcz przeciwnie, kosztowała ich ona więcej jako innych. Ale mieli talent do pokuty.
Józef Tischner urodził się 12 marca 1931 roku w Nowym Sączu jako najstarszy syn Józefa Tischnera i Weroniki (z domu Chowaniec). Pierwsze kilkanaście miesięcy życia mały Józio spędził w podsądeckiej Tylmanowej, zaś czas późniejszy jest nierozerwalnie związany z Gorczańską Ziemią.
W Łopusznej, Józefa Tischnera tylko młodsze pokolenie nazywa księdzem. Starsi o swym krajanie mówią Józek Szkolny, gdyż rodzice Józka nauczali w miejscowej szkole powszechnej. Najczęściej jednak o znanym sąsiedzie Łopusznie mówili - i nadal mówią – nasz Józek. – Bo Józek straśnie nie lubioł, kie go kto z nasyk tytułowoł – wspomina Wawrzyniec Kuchta, upamiętniony przez ks. Tischnera w wielu wspomnieniach. – Godoł, że nie wozne wykształcenie a to co w sercu, bo wobec Boga my wszystcy równi. Wawrzyniec - o którym w Łopusznej powiadają, że się nigdy nie myli, gdyż w młodości służył w saperach - podkreśla, że Tischner nigdy nikomu nie dał odczuć swej wyższości. – Był taki jak my, a tyn co z Józkiem godoł, cuł się Mu równy.
15.jpg (22.26 Kb)Podążając w górę wioski, dochodzimy do Gminnego Ośrodka Kultury, w którym urządzono izbę pamięci poświęconą wybitnemu filozofowi. Biurko, maszyna do pisania, kubki, czajnik, narty, sfatygowane krzesło, sprawiają wrażenie, że gospodarz wyszedł, ale warto poczekać, gdyż zaraz wróci. W sali na piętrze gdzie można obejrzeć film poświęcony ks. Profesorowi, uwagę zwiedzających przyciąga obraz Mariana Gromady Byli chłopcy byli, ulubione dzieło ks. Tischnera.
Wędrując dalej na północ, dotrzemy do Zarębka Wyżnego, najwyżej położonego łopuszańskiego przysiółka. Nieco powyżej ostatnich zabudowań, na Sumolowej Polanie z skąd rozciąga się wręcz nieprawdopodobny widok na Tatry i Podhale, stoi niewielka bacówka ks. Tischnera, wybudowana w 1975 roku na gruncie udostępnionym przez szkolnego kolegę księdza, Leona Smarducha.
- Bywali w niej studenci, profesorowie, ludzie prości i uceni – wspomina Krystyna Kuchta, siostra Wawrzyńca, mieszkająca tuż obok ścieżki prowadzącej na halę. Nie brakowało tyz takik, co później mieli albo i do dziś mają cosik do powiedzenio w polityce. Bywał tam Kuroń, Michnik, Suchocka a i inni, co ich można zobaczyć w telewizorze. Maryna Wawrzkowa piekła im chleb, a wieś dbała, coby Józek i Jego goście mieli spokój. A jak do wsi wjechali SB-cy i pytali o droge do bacówki, nikt im nie potrafił wskazać dojścia. Bywało, że sukali Go po całych Gorcach i dwa dni, a nie znaleźli. Według pani Krystyny, ks. Tischner - straśnie rod rozprowioł z chłopami. O wszystkim - o polityce, zbiorach, owcach, lesie. Z babami tyz chętnie rozprowioł ale z chłopami więcy. Zaś za to baby do Niego zawsze okropnie lgnęły – dodaje z figlarnym błyskiem w oczach.
Pani Krystyna podkreśla wkład ks. Tischnera w podtrzymanie góralskiej tradycji. Zacon Józek, a teroz to wszyscy straśnie pilnują, coby stare zwycaje nie zgineły. Jak młodzi z proboscem do Rzymu mieli jechać, to ksiądz kozoł wsyćkim chłopom bukowe portki ubrać, coby wstydu wsi nie robieli.
O Nasym Józku można w Łopusznej usłyszeć wiele zabawnych historyjek. Górale wspominają, że absolutnie nie był łasy na kapłańskie godności. Gdy otrzymał tytuł prałata - to Józek poszedł do kurii zapytać, czy można to odsiedzieć i jak długo. A gdy po wyborze Karola Wojtyły na papieża rozniosła się plotka, że właśnie Tischner Go zastąpi - to Nas Józek powiedział, że wolałby się ożenić niż zostać biskupem.
Mogiłę ks. Tischnera przykrytą na łopuszańskim cmentarzu głazem przypominającym kształtem Gorce, zawsze pokrywają świeże kwiaty. Autor Filozofii Po Góralsku powrócił na stałe do Łopusznej, wioski do której wracał przez całe dorosłe życie. W filmie wyświetlanym w łopuszańskiej Izbie Pamięci, ks. Tischner mówi, iż Bóg jest Bogiem ludzi wolnych, Bóg jest Bogiem ludzi myślących. Łopuszna przy bliższym poznaniu, pozwala przybyszowi z dolin zasmakować wolności, w której prawda ma tylko jedno oblicze, gdzie honor ważniejszy od zaszczytów, gdzie cłek ciesy się innym cłekiem.
Literatura;
-         Wojciech Bonowicz – Tischner
-          materiały na stronach internetowych diecezji krakowskiej. 

 Źródło:http://www.wgorach.com/index.html?lang_id=PL

Historia kolei w Galicji


Zaryte - dworzec kolejowy
Zaryte - dworzec kolejowy

Pierwsze koleje w Galicji budowano gdy Polska była pod zaborami. Galicja, jak wiadomo, była w zaborze austriackim, ale cieszyła się znaczną autonomią, w szczególności od momentu powstania Monarchii Austro-Węgierskiej. W Królestwie Galicji i Lodomerii Polacy cieszyli się szerokimi swobodami obywatelskimi a nawet robili oszałamiające kariery - byli posłami do Rady Państwa (parlament Monarchii Austro-Węgierskiej),  ministrami finansów, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, a także zajmowali wysokie stanowiska w Cesarsko-królewskich Kolejach Państwowych. Wśród zasłużonych dla kolei galicyjskich warto tu wymienić kilka postaci:
Leon Biliński, który był Prezydentem Kolei (ten okres swojego życia wspomina najcieplej), a później ministrem skarbu Monarchii.
Wiktor Kolosvary - jedna z najpiękniejszych, najbardziej zasłużonych postaci polskiego kolejnictwa. Węgier z nazwiska, Polak z przekonań i uczuć. Inżynier, budowniczy kolei, wieloletni Dyrektor Kolei w Krakowie, zawsze dbał o interesy swoich podwładnych. Językiem polskim posługiwał się nawet w rozmowach dworskich i stanowczo przeciwstawiał się stosowaniu jakichkolwiek sankcji, grożących za używanie na kolejach galicyjskich w sprawach służbowych języka polskiego. Wprowadził wzruszający zwyczaj żegnania zmarłych kolejarzy gwizdem parowozu, z jego inicjatywy wybudowano gmach dyrekcji kolei w Krakowie (dziś siedziba Południowej DOKP) i dwupoziomowe skrzyżowanie drogowo - kolejowe w ul. Lubicz. W Nowym Sączu śladem działalności „małopolskiego kolejarza nr 1” są zbudowane z jego inicjatywy kolejarska kolonia robotnicza, szkoła i kościół (dziś kompleks objęty wraz z dworcem opieką konserwatorską).
Włodzimierz Kostrakiewicz - Zborowski - Dyrektor Kolei w Krakowie. Leszek Mazan w swojej książce „150 lat dróg żelaznych w Galicji” pisze o nim tak:
Przy wszystkich gigantycznych kłopotach związanych z ogromem przewozów i zmieniającą się linią frontu galicyjskie koleje funkcjonowały w sposób zmuszający do szacunku zarówno władze cywilne, jak i wojskowe państw centralnych. Szef Dyrekcji Ruchu w Krakowie Włodzimierz Zborowski już w lipcu 1915 r. został odznaczony przez cesarza niemieckiego Wilhelma Krzyżem Żelaznym II klasy za zasługi przy przewozie wojsk niemieckich na kolejach galicyjskich; w sierpniu tegoż roku otrzymał od cesarza Austro - Węgier Gwiazdę Krzyża Komandorskiego orderu Franciszka Józefa I.
Pod koniec wojny otrzymał zaś ostrą, pisemną reprymendę z Wiednia, ponieważ używając swojego stanowiska utrudniał Austriakom wywożenie wszelkich dóbr (ubrań, żywności, surowców, a nawet taboru kolejowego) z Galicji w głąb Austrii. 31 października 1918 r. Zborowski został mianowany przez władze odrodzonego państwa polskiego pierwszym prezesem polskiej Dyrekcji Kolei w Krakowie.
Wszyscy wspomniani przeze mnie galicyjscy kolejarze mieli pewne cechy wspólne: wybitne osiągnięcia w nauce już od pierwszych lat szkolnych, wyjątkowa pracowitość, działalność ukierunkowana przede wszystkim dla dobra kraju - dlatego cieszyli się powszechnym szacunkiem społeczeństwa; dzisiejsi urzędnicy nie dorastają im do pięt.

Pierwsza linia kolejowa powstawała jeszcze kiedy Kraków był Wolnym Miastem Krakowem, ale jej oddanie do użytku nastąpiło już po aneksji. Mimo to jednak krakowianie byli dumni ze swojej kolei. Była to przecież pierwsza linia kolejowa w Galicji. Łączyła Kraków z Górnym Śląskiem. Nosiła miano Kolej Krakowsko-Górnośląska (niem. Krakau-Oberschlesischen Eisenbahn).
Parowóz galicyjskiej Kolei Karola Ludwika
Parowóz galicyjskiej Kolei Karola Ludwika
Ale to był dopiero początek. Z czasem Kraków został połączony z Wiedniem, albo jak mawiali krakowianie: świat uzyskał połączenie z Krakowem. Była to linia kolejowa nosząca nazwę Kolej Północna Cesarza Ferdynanda (niem. Kaiser Ferdinands Nordbahn). Wybudowano także linię łączącą Kraków ze stolicą Królestwa Galicji i Lodomerii (albo jak mawiali złośliwi Królestwa Golicji i Głodomerii), czyli ze Lwowem. Była to Galicyjska Kolej Karola Ludwika. Skąd takie nazwy? Otóż istniał w tamtych czasach zwyczaj, zresztą nie tylko w Monarchii Austro-Węgierskiej, ale także w innych krajach Europy, że wszystkim ważniejszym liniom kolejowym nadawano imię jednego z członków rodziny panującej. Koleje w Galicji pod tym względem także nie były wyjątkiem.
Bardzo ciekawie prezentował się też ówczesny tabor kolei w Galicji. Parowozy, choć nie dorównywały dzisiejszym lokomotywom pod względem technicznym, to jednak przewyższały te dzisiejsze elegancją. W ogóle tamte koleje miały nieodparty urok i czar, jakiego dziś próżno szukać na kolejach zdominowanych przez elektrowozy. A ta architektura! Tutaj warto zwrócić uwagę czytelnika, że słowo dworzec pochodzi od słowa dwór. Dworce kolejowe były po prostu budowane na wzór i podobieństwo dworów. Były to okazałe gmachy w otoczeniu pięknej zieleni, z eleganckimi podjazdami i wyśmienitymi restauracjami. Nawet małe dworce na stacjach lokalnych były ślicznymi budynkami. Koleje Austro-Wegier były po prostu piękne!
Oczywiście, powstawaniu pierwszych linii kolejowych w Galicji towarzyszyło wiele emocji i kontrowersji. Jak podaje Leszek Mazan swoje zdanie w kwestii kolei miały też oczywiście krakowskie przekupki:
- Wszystkie te nowinki to wstyd i obraza boska - miały mawiać żegnając się przy tym nabożnie.
- Ja tam do czegoś takiego nie wsiądę i córkom nie pozwolę - perorowały niektóre dostojne hrabiny i zacne mieszczki.
- Mówią, że ten szatański wehikuł rozwija i do 60 kilometrów na godzinę! Jezusie Nazareński! Sześćdziesiąt kilometrów! I to nawet wtedy, gdy podróżują nim damy!
Mimo to koleje w Galicji rozwijały się w zawrotnym tempie i przyczyniały się do rozwoju gospodarczego regionu. Linie te przetrwały do naszych czasów i mimo, że nie noszą już tak wspaniałych nazw to przecież dalej przebiegają przez malownicze krajobrazy Galicji. Bo Kraków jest nadal Krakowem a Galicja Galicją. I tak pozostanie po wsze czasy.
Więcej informacji znajdziecie Państwo na mojej stronie internetowej poświęconej tamtym kolejom. Strona znajduje się tu: Cesarsko-Królewskie Koleje Państwowe. Na jej łamach prezentuję historię kolei galicyjskich, sylwetki ludzi zasłużonych dla powstania i rozwoju kolei galicyjskich, zdjęcia, skany dokumentów, opisy lokomotyw a także kącik poświęcony rekonstrukcjom historycznym. W przyszłości będzie także dział przeznaczony dla modelarzy kolejowych. Zapraszam na fascynującą podróż w czasie po szlakach kolejowych dawnych kolei Monarchii Austro-Węgierskiej!

24 czerwca 2011

FOTO-TUR 2011

Śląski Oddział Wojskowy PTTK zaprasza do udziału w XVI Przeglądzie Fotografii Turystycznej i Krajoznawczej „FOTO-TUR 2011". Przegląd adresowany jest do wszystkich fotografujących, a zgłoszenia można przesyłać do 15 października 2011 roku.

XVI Przegląd Fotografii Turystycznej i Krajoznawczej "Foto-Tur 2011" jest ogólnopolską imprezą dostępną wszystkim fotografikom. Tematyka Przeglądu  może dotyczyć wszystkiego, co wiąże się z turystyką i krajoznawstwem w Polsce (wspomnień z turystycznych wojaży, różnorodnych krajobrazów, zabytków, przyrody, miejsc historycznych, infrastruktury turystycznej), jak również z człowiekiem - turystą na trasie.
Każdy uczestnik może zgłosić maksymalnie 5 prac. Za pracę uważa się zdjęcie pojedyncze lub  zestaw zdjęć. Jednak jeden uczestnik nie może zgłosić więcej niż 2 zestawy składające się z maksymalnie 5 fotografii każdy. Fotogramy powinny posiadać format nie mniejszy niż 20 x 30 cm i nie większy niż 40 x 50 cm. Fotogramy nadsyłane na Przegląd powinny posiadać format nie mniejszy niż 20 x 30 cm i nie większy niż 40 x 50 cm. Prace fotograficzne powinny posiadać na odwrocie opis zawierający godło autora i tytuł pracy (zdjęcia lub zestawu). Do zdjęć należy obowiązkowo dołączyć pliki ("wglądówki") na płycie CD , a także układ prezentacji zdjęć (jeżeli autor widzi potrzebę specjalnej prezentacji swoich prac). Autorom najlepszych prac fotograficznych zgłoszonych do udziału w Przeglądzie "Foto-Tur 2011" Jury przyzna nagrody i wyróżnienia. Pracę oraz „Kartę Zgłoszenia Pracy"  należy przesłać w zaklejonej kopercie, opatrzonej godłem autora do dnia 15 października 2011 roku na adres:

XVI Przeglądu Fotografii Turystycznej i Krajoznawczej
"FOTO-TUR 2011"
Oddział Wojskowy PTTK przy Klubie Śląskiego Okręgu Wojskowego
ul. Pretficza 24 50-984 Wrocław - 27

Regulamin konkursu
Karta zgłoszenia

13 czerwca 2011

Historia Beskidu Niskiego i Łemków


OSADNICTWO
    Osadnictwo w rejonie Pogórza i Beskidu Niskiego sięga odległych czasów. Od dawnych czasów przez przełęcze karpackie wiodły uczęszczane trakty handlowe z północy na południe Europy. Pierwsze wzmianki o osadach na Pogórzu i Podkarpaciu pochodzą z XI-XII w. Osadnicy przybywali z terenów nadwiślańskich w doliny Dunajca, Białej, Wisłoki. Ziemie podkarpackie, na ogół zarośnięte nieprzebytymi lasami, były początkowo w całości własnością króla. Od XI wieku zaczęły się nadania na rzecz klasztorów, biskupstw, a także świeckich feudałów. Wielka aktywizacja kolonizacji zaczęła się za panowania Kazimierza Wielkiego, stwierdzono bowiem niebezpieczeństwo w zajmowaniu granicznych terenów przez obce plemiona. Na terenie łemkowszczyzny pierwszymi lokacjami były wsie: Łosie, Ropica Ruska (obecnie Ropica Górna), Biczarowa, Tylicz, Libuszowa. Wsie lokowane były na prawie niemieckim, a ludność która je zasiedlała była przeważnie polska. Kolejnym etapem osadnictwa stanowiła wędrówka na północ pasterskich ludów bałkańskich. Ludność ta , zwana Wołochami,  zajmowała się pasterstwem, do czego nadawały się słabsze górskie gleby. Do tego celu zaczęto specjalnie lokować nowe wsie na prawie zwanym wołoskim - dostosowanym do pasterskiego trybu życia Wołochów. Łemkowie - bo tak zostali nazwani mieszkańcy obecnego Beskidu Niskiego, oraz wschodniej części Beskidu Sądeckiego zachowali język ruski, jednak ulegali wpływom kultury górali polskich i słowackich. Powiązanie kultury pierwotnej przybyłych ludów oraz miejscowych zwyczajów spowodowało wykształcenie się swoistej kultury zwanej łemkowską.
ŁEMKOWSZCZYZNA DO 1914 ROKU
    W zasadzie nie ma żadnych informacji o tym, w czyim władaniu była, praktycznie niezamieszkała,  Łemkowszczyzna w pierwszym tysiącleciu. Od początku istnienia państwa polskiego toczyły się spory o te tereny z Rusią. Przez kolejne kilka wieków wraz z rozbiciem dzielnicowym Polski tereny przechodziły z rąk do rąk, dodatkowo skomplikowane zależnościami rodowymi i materialnymi. Wiek IV przyniósł ostateczne przyłączenie Łemkowszczyzny do Polski. Czas niepokoju i udręki nastąpił dla mieszkańców Beskidu Niskiego w okresie XVI - XVII wieku, kiedy to górskie tereny nękane były przez bandy rabusiów, zwanych tołhajami. Nadchodziły one z południa, określano je jako węgierskie, gdyż Słowacja była wtenczas pod panowaniem Węgier. Najazdy tołhajów nasiliły się w okresie Potopu Szwedzkiego, jednak same wojska szwedzkie nie zdołały dotrzeć na te tereny.
W wieku XVIII Łemkowszczyzna stała się terenem partyzanckich działań konfederatów barskich z wojskami rosyjskimi. W roku 1769 wojska konfederackie przebywały na leżach zimowych między Grabiem a Jaśliskami. Dla miejscowej ludności było to bardzo uciążliwe, ponieważ spadł na nią ciężar wyżywienia ludzi i dostarczenia paszy dla koni. Jednocześnie towarzyszyły temu różne nadużycia i samowole żołnierzy, które nie ominęły również wsi polskich. Konfederaci założyli obozy warowne, z których największy był w Grabiu, inne w Radoszycach, czy w Barwinku. Jednak główne bitwy zostały przez konfederatów przegrane, co zpowodowało całkowitą ich klęskę. Śladem walk konfederackich są istniejące do dziś okopy wojskowe. W czasie wojny konfederackiej Łemkowie sympatyzowali z Rosjanami, byli im bliżsi językiem i wyznaniem.
Wiek XIX to okres kształtowania się świadomości narodowej ruskiej. Wcześniej nie była ona jeszcze wykrystalizowana. W drugiej połowie XIX wieku nastąpiły działania Ukraińców mające na celu włączenie ziem Galicji wschodniej jak i przyległych jej terenów. O ile z Galicją nie było większych problemów, tak z Łemkowszczyzną musiano użyc bardziej wyrafinowanych sposobów. Szykanowano więc partie i zrzeszenia działające na Łemkowszczyźnie, aby wymusić decyzję dołączenia się do Ukrainy. Taki stan utrzymał się do Pierwszej Wojny Swiatowej.
I WOJNA ŚWIATOWA
Cmentarz wojenny nr 46
Cmentarz wojenny nr 46 projektu Jurkovica na Beskidku obok Koniecznej
Już w miesiąc po wybuchu I wojny światowej, we wrześniu 1914 roku, Beskid Niski stał się terenem walk nacierających wojsk carskich z oddziałami austro - węgierskimi. Później, w listopadzie Austriacy zaatakowali wojska carskie, które zmuszone zostały do wycofania się. Potyczki trwały do 1915 roku, czego skutkiem było zniszczenie wielu gospodarstw, a także spalenie przez Austriaków wielu wsi. Straty obu armii poniesione podczas ustalenia się frontu na linii Bardejów - Gorlice i realizacji działań, zwanych potem ofensywą gorlicką, wyniosły 20 tyś. zabitych i 75 tyś rannych.
Dla uczczenia poległych rozpoczęto w 1915 roku budowę cmentarzy wojennych. Innym motywem było stworzenie swoistego pomnika zwycięstwa. Łącznie powstało 401 cmentarzy, z czego na terenie Beskidu Niskiego znalazło się ponad 140. Budowę cmentarzy prowadził Oddział Grobownictwa Wojennego przy dowództwie okręgu wojskowego "Galicja Zachodnia". Obszar prowadzenia akcji został podzielony na 11 okręgów cmentarnych. Łącznie akcja objęła 60 829 poległych. Z szacunkiem dla pokonanego przeciwnika obok żołnierzy austriackich, chowano także Rosjan. Powstały więc liczne mniej, lub bardziej monumentalne cmentarze rozrzucone w rejonie większych potyczek. Często powstawały w terenie górskim, z wykorzystaniem różnych materiałów budulcowych. Swoistą ich cechą jest różnorodność, nie było dwóch identycznych cmentarzy. Na terenie Łemowszczyzny dużą liczbę cmentarzy zaprojektował Dusan Jurkovic, słowacki architekt. Rozmieszczenie cmentarzy w okręgu nr I zawartym całkowicie na terenie Beskidu Niskiego wraz z numerami zawarte jest tutaj. Na tablicach cmentarnych umieszczano często motta. Ponizej kilka z nich.




  • Cmentarz nr 6 - Krempna
    W pamięci, miłości i błogosławieństwie pokoju nasza śmierć.
    Walczyliśmy pierś w pierś, zmartwychwstaniemy ramię w ramię.











  • Cmentarz nr 10 - Sieniawa
    Obca Wam była ziemia, na której walczyliście,
    Teraz Was obejmuje i jest Waszą Matką.









  • Cmentarz nr 46 - Beskidek koło Koniecznej
    Tn, wśród ciemnych lasów, ziół pachnących i gór błyszczacych w dali
    Dzielni żołnierze pokonawszy wroga na spoczynek się udali








  • Cmentarz nr 51 - Rotunda
    Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi
    A burze już nieraz we znaki się dały
    - Wszak Słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzi
    I wcześniej okrywa purpurą swej chwały







  • Cmentarz nr 5 - Grab
    Chcecie zważyć ofiary tej wojny? Do sławy i honoru na jednej szali
    Dołóżcie jeszcze odrodzoną duszę narodu, a szala i tak uniesie się lekko do góry







  • Cmentarz nr 11 - Wola Cieklińska
    Wspaniale jest poddać się losowi wojny
    Oddając swe życie ludzkości
    A śmierć mieć najbardziej honorową
    Dążyliśmy do waśni - znaleźliśmy spokój









  • Cmentarz nr 43 - Radocyna
    Nie znaliśmy życia drugiego człowieka
    Teraz śmierć nas połączyła
    Do dziś zachowały się przeważnie tylko ślady po cmentarzach, tylko nieliczne zostały odnowione, m.i. w Krempnej, Grabiu, Radocynie, na Magurze Małastowskiej. Dla ludności mieszkającej w strefie frontowej był to okres niezwykle ciężki. Gnębiona przez wojsko ciągłymi rekwizycjami, przeganiana z miejsca na miejsce w okresie nasilających się lokalnie walk, często nie miała do czego wracać, ponieważ wojsko rozbierało budynki na budowę okopów i schronów. Do tego należy pamiętać o terrorze wprowadzonym przez dowództwo armii austriackiej, które na każdym kroku doszukiwało się sabotażu, zdrady i szpiegostwa. Po rosyjskiej stronie frontu było wprawdzie inaczej, ale nie lepiej. Po wkroczeniu Rosjan do Galicji oświadczono, że Galicja Wschodnia i Łemkowszczyzna stanowią część Wielkiej Rosji, gdyż ludność tutejsza jest rdzennie rosyjska. W związku z tym zakazano używania języka ukraińskiego, likwidowano wyznanie grekokatolickie, rozpoczęło się systematyczne tępienie Ukraińców. Wraz z cofającą się armią autriacką wielu Łemków opuściło swe domostwa, bojąc się represji ze strony Rosjan.
    Po rozpadzie Monarchii Austro-Węgierskiej na Łemkowszczyżnie ukształtowały się dwa nurty. Jeden dążył do przyłączenia Łemkowszczyzny do Rosji, powstały w tym celu lokalne Rady Narodowe, jednak po wybuchu rewolucji w Rosji padł pomysł tymczasowego włączenia na zasadzie autonomii do Czechosłowacji. Drugi natomiast wyznawal sympatie proukraińskie, chwilowo powstała "Republika Komańczańska" o nacjonalistycznym charakterze ukraińskim. Docelowo Beskid Niski znalazł się w granicach Polski, jednak oddzielony został od Przemyśla, wprowadzono do szkół i prasy dialekt łemkowski, drukowano w nim książki szkolne i wychodzący w Krynicy tygodnik "Łemko" i "Kalendar Łemko".







  • II WOJNA ŚWIATOWA
    Wskutek podporządkowania Słowacji hitlerowskim Niemcom, we wrześniu 1939 roku stał się Beskid Niski terenem bezpośrednio zagrożonym atakiem wroga. Obrona tego rejonu była przydzielona Armii Karpaty. Dla obrony odcinka ciągnącego się od Cisnej do Czorsztyna stworzono grupę operacyjną ,,Jasło" w sile 17 batalionów piechoty (ok. 12 tyś. ludzi). Od 3 września Niemcy zaczęli wypierać od zachodu obrońców. Zdezorganizowana polska obrona nie zdołała powstrzymać Niemców, którzy już 9 września zajęli Duklę i Rymanów, a 10 - Komańczę i Sanok. Podczas okupacji hitlerowskiej Beskid Niski znalazł się w granicach dystryktu krakowskiego. Już od pierwszych miesięcy okupacji organizowane było podziemie. Związki zorganizowane na tym terenie miały za zadanie komunikację ze Słowacją przez przełęcze górskie. Przenoszono głównie pocztę, pieniądze, broń, przeprowadzono także wybrane osoby. Od 1942 roku Niemcy rozpoczęli wysiedlanie Żydów: młodszych wywożono, starych, chorych i dzieci rozstrzeliwano. We wrześniu 1944 roku rozpoczęła się na terenie Dukielszczyzny jedna z najbardziej krwawych operacji II wojny, zwana operacją dukielską, największe walki toczyły się w tzw. "Dolinie Śmierci". Jej celem było przekroczenie głównego grzbietu Karpat w rejonie Przełęczy Dukielskiej i przyjście z pomocą antyhitlerowskiemu powstaniu na Słowacji. W założeniach działania sowieckie miały być błyskawiczne, jednak tak się nie stało. Niemcy zaciekle bronili każdego wzgórza, wskutek czego ostateczne zajęcie przez Rosjan całego terenu Beskidu Niskiego nastąpiło dopiero pod koniec 1944 roku. 
    W czasie II Wojny Światowej Ukraińcy współpracowali ściśle z Niemcami, licząc na to, że po zwycięstwie Trzeciej Rzeszy zostanie przez Niemców utworzone państwo ukraińskie od Pienin po Morze Czarne. Niemcy traktowali Ukraińców jak sprzymierzeńców. Przyznawali im szerokie przywileje, z których korzystali również Łemkowie. Niemcy powołali do życia "Związek Łemków" ("Lemkover Genossenschatsverband"). Ukraińcy obsadzili całą wiejską administrację na Łemkowszczyźnie swoimi ludźmi, sprowadzonymi ze wschodu, ponadto stworzyli ukraińską policję. Dało im to możliwość prowadzenia szeroko zakrojonej akcji propagandowej. Po rozpoczęciu wojny ze Związkiem Radzieckim zaczęło się masowe aresztowanie starorusinów podejrzanych o sprzyjanie ZSRR, a młodzież łemkowską, która do tej pory bezpiecznie siedziała w domach, zaczęto wysyłać na roboty do Niemiec. 

    DZIEJE POWOJENNE
        Oddzielnym rozdziałem Drugiej Wojny Światowej, który, jak się później okazało, miał destrukcyjny wpływ na przyszłość Łemkowszczyzny, jest kwestia działalności UPA - Ukraińska Powstańcza Armia, która rozwinęła swą działalność po ustąpieniu frontu w 1944 roku. UPA powstała w październiku 1942 roku jako zbrojne ramię radykalnej frakcji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, kierowanej przez Stefana Banderę. UPA podejmowała akcje głównie przeciw ludności polskiej, sporadycznie przeciw Niemcom, a po nadejściu  frontu - przeciw Armii Czerwonej. Na terenie Polski - w tzw. Zakierzońskim kraju - działał VI Okręg Wojskowy ,,Sian" (San) wchodzący w skład Grupy Operacyjnej UPA - Zachód. Dzielił się on na odcinki taktyczne o kryptonimach ,,Łemko" ( Bieszczady i Beskid Niski ), ,,Bastion" i ,,Danyliw". Na terenie odcinka ,,Łemko: dowodzonego przez ,,Rena" działały dwa kurenie, odpowiadające siłą batalionowi. Kureń   ,,Rena" składał się z czterech sotni (czyli kompani, w stanie od 60 do 200 osób): ,,Bira" - teren Bieszczadów, ,,Brodycza" - Przedgórze Bieszczadzkie, ,,Hrynia" - okolice Leska i Sanoka oraz ,,Stacha" - wschodnia część Beskidu Niskiego. W 1946 roku kureń ,,Rena" liczył około 420 ludzi. Dodatkowo sotnia dzieliła się na 4 czoty po 3 roje, czyli drużyny. W swym działaniu UPA opierała się na ściśle zakonspirowanej w terenie OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów), która zajmowała się werbunkiem ochotników i służyła wywiadem opartm na doskonałym rozpoznaniu środowiska.
    W 1947 roku w części środkowej i zachodniej Beskidu Niskiego działała samodzielnie sotnia ,,Smyrnego". Po wyzwoleniu ziem górskich w 1944 roku, początkowo UPA działała bezkarnie. Od lipca 1945 skierowano w Beskidy oddziały WP do ochrony wysiedlanej ludności. W  tym okresie nastąpiły ataki UPA na konwoje WP, linie kolejowe itp. W 1946 roku wskutek wysiedlenia części ludności do Związku Radzieckiego zmniejszyło się zaplecze UPA. Do walki zostały skierowane specjalnie przeszkolone oddziały WP.
    W zimie 46 - 47 UPA prowadziła już tylko walkę o przetrwanie. Na wiosnę 1947 roku wojsko i Służba Bezpieczeństwa przystąpiły do operacji ,,Wisła". Polegała ona na przymusowym przesiedleniu pozostałej ludności ruskiej na ziemie odzyskane i ostatecznej likwidacji banderowskiego podziemia. Jakkolwiek decyzja o tej akcji była podjęta przed śmiercią gen. Świerczewskiego, wydarzenie to propaganda komunistyczna wykorzystywała jako jeden z ważniejszych motywów wysiedleń. Skutkiem wysiedlenia ludności łemkowskiej jest prawie doszczętne zniszczenie swoistej kultury i obyczajów pasterskich rodów.

    Wiosna w Gorcach (fotogaleria)


    Zbójnictwo w Beskidach w XV-XVIII wieku



    Najstarszą znaną dotąd wiadomość o zbójnikach zawiera dokument z 1413 r., poświadczający nadanie dożywotnio Zyndramowi z Maszkowic przez Macieja, biskupa przemyskiego, wsi Przysietnicy pod Brzozowem w ziemi sanockiej. W zamian Zyndram był zobowiązany do obrony życia i mienia poddanych przed Tatarami oraz przed grasującymi tam często zbójnikami beskidzkimi1. Jest to dosyć ważna wiadomość, ale być może przestudiowanie materiałów źródłowych z przełomu XIV i XV w. może już dostarczyć w tej mierze ustaleń wcześniejszych. Nie chodzi tu jednak o ścisłą datę roczną. Wiadomo, że zbójnictwo było zajęciem o charakterze rabunkowym i na tym tle nierzadko zbrodniczym. Warunki do jego uprawiania ułatwiała przyroda górska, obfitująca w leśne przełęcze i przesmyki, dogodne do ukrycia się i urządzania zasadzek. Kolejnym ułatwieniem była słabość władzy państwowej, która nie zabezpieczała nietykalności mienia i życia przed złoczyńcami. 

    Czynnikiem zachęcającym do uprawiania łupiestwa było pojawienie się w XIV w. na drogach handlowych mieszkańców miast, a także osad wiejskich, którzy trudnili się wymianą towarową ze Słowacją, czyli ówczesnymi Górnymi Węgrami. Nie oznacza to jednak, że proceder zbójnictwa nie był dotąd znany. Zaznaczał się na szlakach handlowych o wiele wcześniej niż powstały miasta lokacyjne, tyle że pozostawał zjawiskiem stosunkowo rzadkim i przez to niezarejestrowanym przez źródła. 

    Rabunki towarów na drogach handlowych miały w tamtych czasach miejsce nie tylko na górzystych terenach Polski południowej, zdarzały się też nierzadko na obszarach nizinnych. A jednak nie potrafilibyśmy tam dopatrywać się zbójników, lecz tylko zwykłych złoczyńców. 

    Zbójnictwo zatem jest swego rodzaju fenomenem karpackim, tatrzańskim i beskidzkim. Tu właśnie obrosło w legendę i stało się ważnym składnikiem tradycji góralskiej w Polsce i na Słowacji, a przez to motywem bogatej twórczości literackiej i plastycznej obydwu narodów. Ruch ten powiązany z Tatrami i Beskidami łączy się ściśle z historią Małopolski południowej i częściowo Śląska Cieszyńskiego z jednej strony, zaś z Morawami i Słowacją z drugiej. Zbójnicy w Polsce działali najintensywniej na obszarze Beskidów, dlatego wydaje się, że bardziej pasuje do nich nazwa beskidnicy. 

    Gdy bierzemy pod uwagę ich siedziby, skłonni jesteśmy stwierdzić, iż był to ruch ograniczony do Beskidów i Pogórza Karpackiego. Kiedy spoglądamy na zbójnictwo od strony skutków gospodarczych i politycznych, musimy podkreślić, iż było ono ważnym problemem dla władzy państwowej. Z tego powodu zajmowały się nim nierzadko najwyższe czynniki w państwie, nie wyłączając króla2. 

    Z przytoczonych w drugim przypisie przykładów wynika, że należy odróżniać działalność rozbójniczą i łupieską kup niewypłaconych żołdaków i rozbójników szlacheckich od napadów rabunkowych, podpaleń wsi i miasteczek, dokonywanych przez zbójników-beskidników, rekrutujących się przeważnie z ludności wieśniaczej (Wołochów, górali i chłopów wsi pogranicza). 

    Ich zejście na drogi rozboju i łupiestwa nie zawsze (lub nie tylko) miało na celu rabunek mienia. Znajdujemy bowiem przykłady źródłowe wskazujące na akty zemsty ludzi pokrzywdzonych przez szlacheckich panów gruntowych3 , przy czym w grę mogło wchodzić pozbawianie poddanych lepszych gruntów, zawyżenie obciążeń feudalnych, a nawet sprawy osobiste, jak uwiedzenie żon, córek itp. Taki zbójnik-mściciel najczęściej zyskiwał przychylność ludności pasterskiej i chłopskiej obszarów pogranicza po obu stronach Karpat. 

    Większość zbójników-beskidników trudniła się jednak rozbojem i rabunkiem z chciwości w nadziei polepszenia swojego losu przez zgromadzenie środków materialnych, zabierając je innym, niekoniecznie bogatym panom z dworów i folwarków szlacheckich, bo również ludności wieśniaczej, a także kościołom parafialnym i klasztorom4. W połowie XV w. był zagrożony Żmigród. W 1455 r. na bramie miasta zostało powieszone pismo z pogróżkami. Jego autorami byli kmiecie, poddani zamku w Makowicy pod Bardiowem, którzy z powodu stracenia ich człowieka ze wsi Komloszów, żądali satysfakcji pod groźbą spalenia miasta5. Groźba ta została spełniona w 1474 r., tyle że przede wszystkim przez najeźdźców pod wodzą starosty Makowicy Tomasza Tarczy oraz zbójników (malefactores). Nie tylko zniszczyli oni osadę miejską, lecz także ogołocili z naczyń i sprzętów liturgicznych kościół, nie oszczędzając nawet mensy ołtarza w poszukiwaniu relikwii6. W 1484 r. zwrócono kościołowi w Niedźwiedziu szczęśliwie odzyskane krzyż srebrny et aliarum rerum execclesia Niedzweczensi olim amisarum7. Zniszczenia przez zbójników doznała też w 1492 r. Piwniczna, którą król zwolnił z tego powodu na osiem lat od podatków8. 

    Wymienione wyżej napady można łączyć z wojną, którą Jan Olbracht prowadził z swoim bratem Władysławem o tron węgierski. Wojny stwarzały dogodne warunki dla działalności zbójniczej, ułatwiały bowiem uniknięcie odpowiedzialności za czyny łupieżcze i zbrodnicze. 

    Z górą sto lat później beskidnicy doszczętnie spalili Muszynę i obrabowali muszyński kościół. Rozbili nawet ołtarz wielki w celu wydobycia relikwii św. Piotra i Pawła10. Wielokrotnie był również napadany i łupiony kościół w Rymanowie. Beskidnicy ograbili go w 1635 oraz 1647r4, wyzyskując zamieszanie w kraju, wywołane ruchami chłopskimi na Ukrainie. W 1571 r. zapisano, że złoczyńcy kradną i wielkie szkody czynią tu w Rymanowie. Owi predones Ungaricales kradli nagminnie nie tylko bydło, lecz także odzież, obuwie oraz sprzęty domowe, a nawet (1597) rozpowszechniali fałszywą monetę11. Feralnym dla Rymanowa dniem był 3 maja 1677 r. ,kiedy opryszkowie z Węgier i Bieszczadów obrabowali kościół, a także zabili i poranili (posiekli) wielu ludzi, w tym wartowników miejskich12. Zrabowane i ukradzione mienie zbywali za Karpatami na Słowacji oraz na miejscowych targach i jarmarkach. 

    W aktach sądu kryminalnego kresu muszyńskiego zapisano pod 1649 r., że zbójnicy-beskidnicy sprzedawali zrabowane przedmioty oraz bydło na jarmarku w Grybowie. Tu zbójnik Tymko Nichniak ukradł w 1719 r. m.in. kontusz, należący do mieszczanina grybowskiego13. 

    Beskidnicy kradli nie tylko kosztowności, pieniądze, konie lub bydło, zabierali także dokumenty dotyczące praw własnościowych, przywileje miejskie, w tym dokumenty lokacyjne. W 1448 r. bracia Ryczo i Hync zabrali i wywieźli do zbójeckiego zamku Lednicy (pogranicze Słowacji i Moraw) przywileje miejskie Żywca w nadziei, że miasto je wykupi14, zaś w połowie XVII w. skradziono przywilej na sołectwo wsi Szulin koło Forbasów na Spiszu. Jak przekazują źródła historyczne, z dworu sołtysiego zabrano również rożne rzeczy domowe15. 

    Inny napad zbójniczy na Żywiec nastąpił 17 września 1625 r., kiedy beskidnicy obrabowali miejski młyn podzamkowy oraz dom Szymona Namysłowskiego w przyległości miejskiej o nazwie Rudza, zastrzelili mieszczanina Jana Bielowicza i odeszli bezkarnie pod osłoną nocy16. W tradycji miejscowej gniazdami zbójnickimi były góry Pilsko oraz Syfron, inaczej Taniecznik koło Jeleśni, a także Biała nad wsią Ciścem17. 

    Księgi sądowe przekazały sporo informacji o zbójnictwie grupowym, zorganizowanym przez zbójnicze grupy opryszków na czele z osławionymi prowodyrami, których nazywano harnasiami lub hetmanami. Wiadomości zachowały się także o zbójnictwie indywidualnym, dokonywanym w pojedynkę,względnie przez dwie lub trzy osoby18. 

    Na podstawie księgi wójtowskiej Biecza z lat 1549- 169319 udało się obliczyć, że torturowani podczas śledztwa opryszkowie zdradzili ponad 170 imion i nazwisk swoich kompanów, przy czym ponad połowę z nich stanowili beskidnicy z ziem Polski południowej, nieco mniej zbójnicy słowaccy20. W 1662 r. trzy kompanie beskidników grasowały w państwieżywieckim. Rozbił je Stefan Bidziński, rotmistrz wojsk królewskich, a hetmanów zbójnickich - Klimczaka, Mizię, Łyśniowskiego oraz ich podkomendnych stracono21. 

    Postrachem kupców, wożących towar na sprzedaż, a także mieszkańców wsi Podkarpacia, była skompletowana z chłopów pochodzenia wołoskiego kompania Fedora Głowatego (Hlavatego), który napadał w ostatniej dekadzie XV w. również na Bardiów. Jako rekompensatę za stracenie tam kilku towarzyszy, ludzi dobrych i niewinnych, zażądał Głowaty od bardiowian 400 florenów w złocie, grożąc zniszczeniem miasta. Ze względu na osobliwie napisany list z pogróżkami z r. 1493, który zachował się w archiwum bardiowskim, działalnością zbójniczą Głowatego zajmowało się wielu badaczy. Pełne opracowanie tego epizodu z bogatej historii zbójnictwa zawdzięczamy nieżyjącemu już historykowi słowackiemu - Aleksandrowi Husčavie22. W 1499 r. ograbił on mieszczan z pieniędzy, narzucając im kontrybucję, zaś w kolejnym napadzie na przełomie czerwca i lipca spalił całe miasto23. 

    Miejscowościami najbardziej znienawidzonymi przez beskidników Głowatego były: Orawa, Murań, Dunajec (Nowy Targ), Rymanów, Sanok i Przemyśl. Należy do nich dołączyć jeszcze Żmigród, Biecz, Muszynę, Nowy Sącz, Żywiec i Oświęcim. Większość z tych miast miała tzw. prawo miecza, co oznaczało, że dokonywano w nich jawnie sądów nad schwytanymi zbójnikami i wykonywano publiczne egzekucje. Był to stary, średniowieczny zwyczaj, swego rodzaju theatrum organizowane przez władze państwowe oraz miejskie. 

    Zbójników za łotrostwa ścigano zapamiętale. Miały ich dosyć dwory i folwarki monarsze, szlacheckie i kościelne, a także miasteczka i zwykłe wioski. Zagrożenie napadami nasilało się zwłaszcza w czasie wypraw wojennych, gdy w zamkach i miastach nie było wystarczających do obrony sił zbrojnych. Powoływano wtedy pospolite ruszenie szlachty (jak np. już w XV w. szlachty szczyrzyckiej), a także mieszczan i chłopów24. 

    W 1645 r. ustalono w Proszowicach na sejmiku szlachty województwa krakowskiego podatek 

    Z miast i wsi powiatu bieckiego na utrzymanie 20 harników dla tropienia i tępienia zbójnictwa, a biskup krakowski Piotr Tylicki wydał w 1647 r. (na podstawie zarządzenia poprzednika, biskupa Jakuba Zadzika z 1638 r.) ordynację dla Muszyny i Tylicza. 

    Nakazywał w niej (w związku z uaktywnieniem się beskidników, napadających na wozy kupieckie, rabujących i podpalających domostwa), aby każdy mieszczanin dysponował rynsztunkiem wojennym, to jest muszkietem, rusznicą, szablą, ładownicą, siekierą, zaś komornik - kosą osadzoną na sztorc. Obciążył też oba miasteczka obowiązkiem utrzymywania harników oraz wystawiania 10 pachołków na wartę w zamku muszyńskim25. Jednym z miast najbardziej znienawidzonych przez beskidników była Muszyna, miała bowiem prawo miecza. 

    Złoczyńcy w Muszynie byli ścinani - jak nas informuje list starosty muszyńskiego Jana Wolskiego z kwietnia 1463 r. - przez kata sprowadzanego z Bardiowa. Do obowiązków poddanych wsi Królowej Ruskiej w Sądeckiem należało trzymanie warty po 3 razy w tygodniu i chwytanie rozbójników, a nadto strzeżenie bezpieczeństwa na drodze z Nowego Sącza do Łabowej i dalszych wiosek kresu muszyńskiego. 

    Był to obowiązek uciążliwy i kosztowny, lecz dla normalnego funkcjonowania mieszkającego tu społeczeństwa konieczny. Wiadomo bowiem, że na ludność osadnictwa wołoskiego nakładano już od lokacji obowiązek czuwania nad bezpieczeństwem podróżujących, ochrony ich przed złoczyńcami oraz zbrojnego wspomagania organizowanych przez starostów i burgrabiów wypraw przeciw zbójnikom i sprawcom napadów dokonywanych przez innych nieprzyjaciół królestwa. 

    Wołosi byli w związku z tym uzbrojeni, a ich gotowość wojenna była co jakiś czas kontrolowana. Rychło gotowość ta okazała się problematyczna. Większość bowiem beskidników Pogórza rekrutowała się w XVII i XVIII w. z ludności wołoskiej26. Za udział w rozbojach, rabunkach i podpaleniach groziły surowe kary. 

    Mało który z ujętych zbójników ocalił głowę, żaden nie uniknął tortur, a jak przeżył, opuszczał więzienie okaleczony. Istniała milcząca zgoda dotycząca tego, że złoczyńca zasługuje na najwyższy wymiar kary, a sam przebieg sądu i egzekucji wyroku były widowiskiem publicznym, niewątpliwie dla odstraszenia chętnych do uprawiania zbójnictwa. Nikt się temu nie przeciwstawiał i nikt się temu nie dziwił. Kościół dbał zaledwie o to, aby skazany po opartym na torturach śledztwie, wyspowiadał się. 

    Egzekucja wyroku skazującego na śmierć była zorganizowanym spektaklem i odbywała się w miejscach publicznych, przeważnie w rynku miasta, w obecności tłumów ludzi. Jej reżyserem i wykonawcą był od wieków mistrz tortur, czyli kat. Nie w każdym mieście był jednak tak wysoce wykwalifikowany specjalista. Z tego, co na ten temat zostało już napisane, wynika, że kata na stałe zatrudniał Kraków, Oświęcim, Żywiec (do którego sprowadzano czasem też mistrza z Cieszyna), a na Podkarpaciu - Biecz, Sanok oraz Przemyśl. Z usług kata bieckiego korzystał Żmigród, z Bardiowa zaś sprowadzano kata do Muszyny. 

    Z przytoczonych tutaj przeze mnie uwag jawi się negatywny wizerunek zbójnictwa, gdyż na jego treść składają się nieszczęścia tysięcy ludzi, setek złupionych i spalonych miejscowości, męczarnie schwytanych sprawców rabunków i rozboju, obraz ponury, daleki od utrwalanego przez literaturę piękną. Jeszcze do niedawna dostrzegano w zbójnictwie formę chłopskiego oporu przeciwko ciężkiemu jarzmu poddaństwa27. Ale walką klasową nie da się wytłumaczyć większości napadów, rabunków i rozbojów. Był to zatem ruch o motywacjach złożonych, przeważnie jednak przestępczych. Skąd bierze się zatem owiana legendą tradycja zbójników, zabierających mienie bogatym, aby rozdać je ubogim? Trudno się zdobyć w tej mierze na odpowiedź kompetentną. Może jednak żyli i tacy, wrażliwi na krzywdę ludzką harnasie? 

    W dostępnym mi materiale źródłowym oraz opracowaniach o zbójnictwie takich ludowych bohaterów jednak nie spotkałam. 

    Jedynie piękne legendy mówią o szlachetnych harnasiach. Dwie dotyczą założenia Biecza i Bardiowa. Oto herszt zbójników o imieniu Becz rodem z Węgier, działający na pograniczu polsko-węgierskim (ziemia sanocka, biecka i sądecka), zgromadził wielkie skarby. Kiedy wpadł w ręce strażników królewskich i groziła mu śmierć, wyprosił ułaskawienie za obietnicę założenia miasta. Dotrzymał danego słowa. Wdzięczni mieszczanie nazwali to miasto jego imieniem - Biecz. Również dwaj bracia, Roman i Krzysztof, ukrywający się na Kamiennej Górze przy Bardiowie, dzięki rabunkom zdobyli ogromne kosztowności. Roman postanowił przeznaczyć swoje skarby na założenie miasta. Z całej siły rzucił z Kamiennej Góry toporek, czyli bardę i tam, gdzie się on zagłębił w ziemię, założył miasto, zwane Bardo-fo, czyli Toporzysko28. Czy takie legendy mogłyby powstać w atmosferze nienawiści czy też niechęci do wszystkich zbójników, chyba jednak nie, ale to już temat do innych rozważań...
    Jadwiga Trojan

    Przypisy:
    ...quo villam Przesietnica (iuxta Brzozow) Zyndramo de Maszkowice ad dies vitae ipsius cedit cum onere bona episcopalia defensandi. Defensio illa non tantum contra Tartaros necessaria fuit, sed et contra latrones Beskidenses (in montibus Carpaticis), qui saepius in his submontanis regionibus rapinas exercerunt. Premislia Sacra sive series et gesta episcopo-

    W 1448 r. miał miejsce zjazd w Sanoku z udziałem królowej Zofii, kanclerza królestwa Jana Koniecpolskiego, biskupa przemyskiego Piotra i innych dygnitarzy w sprawie bezpieczeństwa na drogach, poskramiania band rozbójniczych, zwłaszcza na drogach do Bardiowa, zob. Dokumenty polskie z archiwow dawnego krolestwa Węgier, wyd. S. Sroka, t. I, Kraków 1998 (dalej cyt. Dokumenty polskie), nr 94 i por. nr 95, 118; A. Fastnacht, Słownik, t. 3, s. 126). W końcu sierpnia 1463 r. w zamku w Niedzicy pod Czorsztynem spotkali się Jakub z Dębna - starosta generalny krakowski ze Stefanem Zapolyą, żupanem spiskim i współdziedzicem Kieżmarku. Celem spotkania było podjęcie decyzji dotyczących uspokojenia pogranicza, przy czym strona polska zarzucała węgierskiej, że dopuszcza do napadów, rabunków i zniszczeń we wsiach i miastach polskich, w tym zwłaszcza ze strony Tomasza Tarczy, starosty na zamku w Lipanach, który splądrował wsie kresu muszyńskiego, zob. Dokumenty polskie, t. II, nr 191-194. Uwolnione od działań wojennych kupy żołdactwa węgierskiego napadały na południowe ziemie polskie, przy czym największe spustoszenia spowodował wspomniany najazd Tarczy w 1474 r. (por. F. Kiryk, Jakub z Dębna na tle wewnętrznej i zagranicznej polityki Kazimierza Jagiellończyka, Wrocław 1967, s. 66 i in.; K. Baczkowski, Najazd węgierski na Podkarpacie, "Rocznik województwa rzeszowskiego", t. 9, 1978, s. 130-131); M. Antoniewicz, Zamki na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, Kielce 1998, s. 162-187. Również bratobójcza wojna o tron węgierski skierowała w latach 1492-1493 niewypłaconych zaciężnych na drogę rozboju i rabunku (F. Kiryk, Związki handlowe i kulturalne miast małopolskich ze Słowacją w XV i XVI stuleciu, "Historické Štúdie" 41, Bratislava 2000, s. 22, przyp. 92; K. Baczkowski, Walka o Węgry w latach 1990-1992, Kraków 1995, s. 95-98 i n.). Podobne zamieszki miały miejsce po klęsce pod Mohaczem w wojnie z Turkami i w okresie walki o tron w latach 1526- 1532 na Węgrzech, kiedy kupy żołdaków i chłopów rabowały i paliły wsie polskiego pogranicza. A i później nie brakowało podobnych wydarzeń, a także napadów zbójniczych, angażujących najwyższe czynniki państwowe. W 1549 r. doszło do porozumienia króla Zygmunta Augusta z Habsburgami na tle wzajemnej pomocy w uśmierzaniu buntów poddanych, w tym także beskidników (Historia Polski, t. I, cz. 2, pod red. H. Łowmiańskiego, Warszawa 1957, s. 226). Z 1626 r. oraz z lat późniejszych (1642-1643, 1647, 1649, 1650, 1658, 1659) pochodzą uchwały szlachty sejmiku zatorskiego o zwalczaniu zbójnictwa (Materiały do dziejów zbójnictwa góralskiego z lat 1589-1782, Lublin-Łódź 1952, s. 172). W 1626 r. także Konstancja, żona króla Zygmunta III, nadała 5 maja Żywcowi ordynację, w której czytamy, że mieszczanie mają słuchać miejscowego zamku w sprawach poskramiania zbójników, którzy się w pobliżu znajdują (tamże, s. 189). Późną jesienią 1656 r. wystawiono Janowi Grockiemu, burgrabiemu bieckiemu, zwolnienie od wyprawy wojennej, zobowiązując go równocześnie do zwalczania zbójnictwa (tamże, s. 187).

    Przykładów tego dostarcza z połowy XVI w. m.in. Nowotaniec, włość Hieronima Stano w ziemi sanockiej, nękany napadami i rabunkami bydła oraz podpaleniami przez beskidników, rekrutujących się z okolicznych wsi osadnictwa wołoskiego, w tym też poddanych dziedzica dóbr. Zob. Regestr złoczyńców grodu sanockiego 1554 -1638, wyd. O. Balzer, Lwów 1891, nr 10, 17,18, 31, 38; W. Sołtys, Stosunki ziemi sanockiej z południowym sąsiadem w świetle "Regestru złoczyńców grodu sanockiego", "Rocznik Sanocki", t. 2, 1967, s. 71-74; por. też F. Kiryk, Bukowsko i Nowotaniec pięćset lat sąsiedztwa, "Rocznik Sanocki", t. 9, 2006 .

    Niemało takich napadów na domy wiejskie i ogołacanie ich ze sprzętów domowych oraz bydła przekazuje korespondencja miast (i niektórych wsi) z Bardiowem. Wiele przykładów takiego zbójowania przytacza cytowany wyżej Rejestr złoczyńców grodu sanockiego (passim), a także Chronografia albo Dziejopis Żywiecki, wyd. S. Grodziski i I. Dwornicka, Żywiec 1987. To drugie źródło zarejestrowało np. że Samuel Chrapkowski z Gierałtowic został skazany w 1616 r. na śmierć, bo krowy wykradał i zabijał, a każdą ze skory odarłszy, sprzedawał (s. 130). Podobnie czyniła kompania Sebastiana Burego, który uprowadzał bydło i zabierał ubiory, obuwie i inne mienie wieśniacze, a nawet wykradał (w 1624 r.) miody, ścinając w celu ułatwienia rabunku drzewo z barcią (s. 240, 159). W 1626 r. zbójnicy napadli na Siekierczynę koło Limanowej, włość Tobiasza Jaklińskiego, w której szukali pieniędzy. Niedługo potem uderzyli na dwór w Barcicach, ale biciem dzwonów na trwogę ich wypłoszono. Przypomnieli sobie o dworze Jaklińskiego, który pod wodzą Szarka i Czarnoty, doszczętnie złupili i spalili. Z Siekierczyny udali się do Nowego Sącza, lecz tu ich spostrzeżono i zaczęto dzwonić na gwałt, wobec czego odeszli i udali się w kierunku Tymbarku (E. Długopolski, Z życia zbojników tatrzańskich, "Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego" 1912, s. 39-48). Przykładów rabunkowej działalności beskidników spotykamy wiele w dawnym powiecie szczyrzyckim oraz ziemi bieckiej (w odniesieniu do powiatu bieckiego skrupulatnie zebrał je T. Ślawski w rozprawie - Beskidnicy ziemi bieckiej, [w:] Biecz. Studia Historyczne, Wrocław 1963, s. 413-428, zaś do ziemi sanockiej, cytowany przed chwilą W. Sołtys, Stosunki ziemi sanockiej, s. 76-79 i n.).

    Dokumenty polskie, t. II, nr 135.

    Tamże, nr 260; por. K. Baczkowski, Najazd węgierski na Podkarpacie, s. 130-131.

    Archiwum Państwowe w Krakowie (APKr.), Consularia Cracoviensia 430, s. 52.

    MS IV.

    F. Kiryk, Miasta kresu muszyńskiego, s. 33.

    Tenże, Rymanow. Dzieje miasta i Zdroju, s. 29.

    Tamże.

    Tamże.

    Starodawne Prawa Polskiego Pomniki, t. IX. Kraków 1889, s. 25 i por. s. 62.

    E. Janota, Wiadomość historyczno-jeograficzna o Żywiecczyźnie, Cieszyn 1859, s. 6.

    Lustracja województwa krakowskiego 1659-1664. Wyd. A. Falniowska-Gradowska i F. Leśniak, t. II. Warszawa 2005, s. 722.

    Chronografia albo Dziejopis, s. 257-258.

    Tamże, s. 7-8, 247; por. Materiały do dziejow zbojnictwa goralskiego z lat 1589-1792, opr. S. Szczotka, Lublin- Łódź 1952, s. 11.

    Z bogatych w informacje i konkretnych zeznań głośnego zbójnika Józefa Baczyńskiego z 1736 r. wynika, że działał w grupie 4-7 osób, operując głównie w Żywiecczyźnie, Wadowickiem, Nowotarskiem i Myślenickiem (Dobczyce). Omijał kościoły i klasztory, zabierając pieniądze, odzież, obuwie, sprzęty i naczynia z metali szlachetnych głównie z dworów i folwarków szlacheckich. Zob. S. Szczotka, Żywot zbojnicki Jozefa Baczyńskiego zwanego Skawickim (Odb. z Kwartalnika Etnograficznego Lud, t. 34, 1936), Lwów 1937, s. 3-16.

    Archiwum Państwowe w Krakowie (APKr) rps dep. 6

    T. Ślawski, Beskidnicy ziemi bieckiej, s. 419.

    Chronografia albo Dziejopis, s. 206.

    O činnosti zbojnickych družin na severowyhodnom Slovensku na konci XV stor. Bardejovsky vyhrazny list vo svetle historie, "Historické Štúdie", t. 2, 1956, s. 181-215; por. T. Ślawski, Beskidnicy ziemi bieckiej, s. 414. S. Sroka, Szkice bardiowskie, Kraków 2003, s. 65-71 (tam też podobizna zabytku i pełniejsza o nim lista opracowań).

    A. Husčava, jw.; F. Kiryk, Rymanow, s. 29.

    Chronografia albo Dziejopis, s. 39. Informacje takie przekazywał Bardiowowi w 1537 r. dziedzic Żmigrodu - Andrzej Stadnicki, prosząc miasto o pomoc, bo wielu zbojnikow ciągnie z zaciężnymi (OAB, nr 8508). Już w 1454 r. wstawiał się w Bardiowie za szlachcicem Jerzym Thuczkim, którego zajęli zbójnicy z towarem, Krzesław Wojszyk, dziedzic Żmigrodu (OAB, nr 737), a w 1459 r. wdowa po Krzesławie, podkomorzym krakowskim, za uwolnieniem z rąk zbójników Łukasza Wilusza, mieszczanina krośnieńskiego (OAB nr 1135 oraz 2464; zob. Dokumenty polskie, t. II, nr 119, 122, 151). Pogranicze było pełne zbójników w latach siedemdziesiątych oraz na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XV w., a także w latach 1514-1530 (OAB, nr 4521, 4552, 4587). W 1588 r. kolejny dziedzic Żmigrodu zawiadamiał Bardiów o kupach zbójniczych, napadających na karawany kupieckie (OAB, list z 25 maja)

    F. Kiryk, Miasta kresu muszyńskiego, s. 29.

    W. Sołtys, Stosunki ziemi sanockiej, s. 70-73, 89.

    Por. S. Szczotka, Materiały do dziejów zbójnictwa, s. 5.

    S. Udziela, Z podań i dziejów ziemi bieckiej, Kraków 1926, s. 5; zob. też W. Fusek, Biecz i dawna ziemia biecka na tle swych legend, bajek, przesądów i zwyczajów, Biecz 1939, s. 131 (gdzie także podanie o Sypce oraz o drabie, sympatyczne historyjki o dawnych starciach zbójników z wyzyskiwaczami i gnębicielami prostego ludu). Legendy te przytacza (lub o nich wspomina) również T. Ślawski, Beskidnicy ziemi bieckiej, s. 416 .
       

    Stary Sącz

    Pierwsza wzmianka na temat Starego Sącza datowana jest na rok 1257, kiedy to książę krakowsko-sandomierski Bolesław Wstydliwy zapisał...